Pozwólcie, że myślą przewodnią mojej recenzji uczynię cytat z książki: “Nie masz wehikułu czasu, więc po prostu nie myśl o tym, a mnie nie każ tego wspominać.” 

Sama już nie pamiętam jak zdecydowałam się na ten ebook. 365 dni Blanki Lipińskiej przewijało mi się na różnych stronach, reklamowało w księgarniach internetowych i w końcu uległam. Włączyłam wieczorem i zaczęłam czytać. Mąż powiedział tylko: “jezu, a co Ty masz taką zniesmaczoną minę?” 

365 dni romansu?

Po pierwszym rozdziale miałam w zasadzie już pełen obraz książki, ale mam taką ciężką chorobę, że muszę doczytać do końca. Modliłam się tylko, żeby nie ciągnęło się to przez pełne 365 dni, bo nie wytrzymam. Na szczęście autorka postanowiła zakończyć dzieło, a w zasadzie jego pierwszą część, po zdecydowanie krótszym czasie i w momencie, który przypomina mniej więcej koniec odcinka serialu Dynastia, z pewnością nie załatwiając niczego w fabule i nie stanowiąc jakiegoś pełnego zakończenia. Czytałam jednak wywiad z autorką, w którym przyznała, że po pierwsze na pewno będą kolejne części, ponieważ opowieść została napisana w całości, ale wydawana jest częściach, a po drugie szukając miejsca, w którym zakończy się tom nr 1 postanowiła znaleźć miejsce, które ją samą jako czytelnika wkurzyło by najbardziej. Tutaj ma moje pełne uznanie, bo to jedno udało jej się na 100%.  

Czy 365 dni to polski następca Greya?

Wróćmy do samej powieści. Opowieść jest płytka, niedorzeczna, napisana pospolitym językiem okraszonym drażniącymi mnie przekleństwami. Mówię Wam to ja – w zeszłym roku przeczytałam ponad 100 różnych Harlequinów i potrafię klnąć jak szewc, więc trochę się na temacie znam. Absolutnie nie sugerujcie się okładką. Ta książka nie ma nic wspólnego z Ojcem Chrzestnym! Fakt, główny bohater jest z mafii sycylijskiej. Ale to niczego nie wnosi do książki, jak dla mnie równie dobrze mógłby być bogatym biznesmenem albo astronautą. Więcej podobieństw można znaleźć z Greyem, ale też nie przesadzałabym z tym porównaniem, bo to jednak ujma dla Christiana i Any. O dziwo, o wiele spójniejsza i ciekawsza jest postać męska. Kobieta, czyli Laura, jest kreowana na nowoczesną i pewną siebie, ale zamiast tego widzimy połączenie dziwki z materialistką (chociaż to chyba i tak się łączy, więc powiedzmy, że z podwójną materialistką). Nie wiem jak mam skomentować sceny erotyczne. Są lepsze i gorsze, te które nie są opisane wulgarnym językiem bywają momentami dobre. Za to zawsze podziwiam, bo ja nie mam żadnego talentu do opisywania takich rzeczy. Jednak przypominam sobie teraz moje początkowe obrzydzenie i myśl, że dużo lepiej byłoby po prostu obejrzeć film pornograficzny. Może w trakcie czytania człowiek po prostu przyzwyczaja się trochę do takiej stylistyki.  

Podsumowując: przeczytałam, bo to tylko 300 stron. Osobiście nie polecam, bo tego typu książek jest teraz zatrzęsienie i widziałam lepsze. Oczywiście każdy może sprawdzić sam i to jest zawsze polecana przeze mnie opcja. Za największy plus książki uznaję okładkę i wspomniane wcześniej zakończenie, które mimo wszystko spowoduje, że i tak przeczytam drugą część.