Czytanie każdej książki to wchodzenie w historię stworzoną przez kogoś innego. Czytanie biografii, a zwłaszcza autobiografii, zdecydowanie potęguje to uczucie.  

Problem zaczyna się wtedy, kiedy bardzo chcesz przeczytać czyjąś historię, ale za żadne skarby świata nie potrafisz się w nią wczuć. Mniej więcej taki problem miałam z książką Kuby Wojewódzkiego “Nieautoryzowana autobiografia”. Kiedyś bardzo, bardzo lubiłam Kubę, oglądałam premierę każdego odcinka jego programu i mocno doceniałam nieoczywiste poczucie humoru i fruwającą w powietrzu (auto)ironię. I chociaż nie pamiętam nawet dlaczego przestałam go oglądać, to kiedy zobaczyłam jego książkę stwierdziłam, że koniecznie muszę ją przeczytać. Jeżeli już mam czytać książkę jakiegokolwiek polskiego celebryty to niech to będzie Wojewódzki.  

Mój apetyt na książkę zdecydowanie podgrzało kilka artykułów w mediach, z których wynikało, że książka jest raczej do niczego. Lubię sobie weryfikować takie opinie samodzielnie i lubię, kiedy ludzie się mylą.  

Powiem tak: ta książka to jest cały Kuba. Plus zbiór wszystkich sucharów z Internetu z ostatnich 10 lat, które postanowił za wszelką cenę wpleść w swoją biografię. Nie wiem po co. Tak naprawdę tylko to mi tam przeszkadza i tylko to było moim problemem w odbiorze tej opowieści. Jakbym pomiędzy czytaniem historii życia Kuby Wojewódzkiego w drugiej zakładce przeglądarki przewijała kolejne strony demotywatorów. Ale dlaczego miałabym to robić i psuć sobie całą przyjemność? Cóż, niestety Kuba to zrobił.  

Mimo to przyjemnie było przeżyć z nim trochę dziwne dzieciństwo, ale przede wszystkim historię polskiego radia, grup rockowych, pierwszych teledysków i festiwali. Przeczytać o tym jak rodził się jego własny program, o początkach Idola i innych telewizyjnych show. A mnie osobiście najbardziej interesował motyw jego związków i przeżyć z innymi znanymi ludźmi, w tym Anią Muchą. Tak, tak, odezwała się we mnie pudelkowata natura. Podziwiam jednak, że mimo, że w książce wypowiada różne zdania o różnych ludziach, to jednak o większości kobiet, z którymi łączyły go bliższe stosunki, stara się mówić dobrze albo wcale. Do tego, aby mojej własnej tradycji stało się zadość, popłakałam się na fragmentach o Ani Przybylskiej.  

Cieszę się, że przeczytałam książkę do końca. Po odrzuceniu kilku nie za dobrych żartów mamy tutaj bardzo optymistyczną historię człowieka, który udowadnia, że wielkie ego nie musi być przeszkodą w życiu, a wielkie marzenia i pragnienia można spełniać na swoich zasadach i cieszyć się każdym aspektem życia, na tyle na ile mamy na to szansę. Właśnie takiego pozytywnego przesłania trzeba mi było na początek roku.