Ja sama z domu wychodzę do pracy (poza ostatnim tygodniem na zwolnieniu chorobowym), gdzie dojeżdżam samochodem i raz w tygodniu na zakupy. Mam ten przywilej, że nie muszę tłoczyć się z innymi w komunikacji miejskiej, a do sklepu jadę najchętniej o 7 rano. Dzięki temu unikam większości ludzkich skupisk i minimalizuję poziom ryzyka zarażenia się koronawirusem. Wentylem bezpieczeństwa w całym tym zamknięciu i dobrowolnej kwarantannie jest dla mnie ogród i samochód. Dwa w miarę bezpieczne miejsca, gdzie mogę wyjść na powietrze lub pojechać na bezcelową przejażdżkę, jak już czuję, że nie usiedzę na miejscu.
Mam dla was dzisiaj dwie historie o lekarzach rodzinnych, teleporadach medycznych i ciekawym podejściu do epidemii i hasła #stayinhome.
Teleporada nr 1
Dziewczyna pracuje w zakładzie, który pomimo epidemii nie został zamknięty. Nie są to żadne usługi potrzebne do przeżycia, a branża beauty. Nie dość, że nie pierwsza potrzeba, to jeszcze bliski kontakt z drugim człowiekiem. Pracownikom i klientkom mierzona jest codziennie temperatura, żeby zachować pozory dbania o zdrowie w trudnej sytuacji.
Dziewczyna przez dwa dni ma podwyższoną temperaturę (ale poniżej 37,5). W domu jednak czeka na nią dwójka małych dzieci i mąż, więc w trosce o wspólne dobro decyduje się pójść na zwolnienie. Umawia się na teleporadę medyczną i mówi prawdę – że objawów chorobowych za bardzo nie ma, ale sytuacja jest jaka jest i nie po to jej dzieci nie chodzą do szkoły, żeby zaraziła je matka wracając z pracy. Lekarz bez zastanowienia wypisuje 2 tygodnie zwolnienia, dodając, że uważa jej postawę za w pełni usprawiedliwioną.
Teleporada nr 2
Tło sytuacji podobne, chociaż branża zupełnie inna. W domu nie czekają dzieci, ale mąż i dwie starsze osoby po 75 roku życia. Podczas teleporady lekarz pyta jak może pomóc. Ona podaje więc objawy, na co lekarz mówi, że musi ją osłuchać i zajrzeć do gardła. Propozycja przesłania zdjęcia gardła nie znajduje w jego oczach uznania i lekarz nadal chce zmusić ją, żeby dobrowolnie przyszła do przychodni zdrowia, narażając się na kontakt z osobami chorymi.
Po dłuższej wymianie zdań, których lepiej nie przytaczać (łącznie z pytaniem czy serio trzeba do niego przyjść i nasmarkać mu w rękaw, żeby mógł dokładnie sprawdzić objawy) pada żądanie przepisania do innego lekarza rodzinnego. Teleporada u kolejnego lekarza wypada podobnie jak w historii numer jeden. Dopiero analizując oceny na lekarskim portalu dowiedziałyśmy się, że on ma jakiś uraz do wystawiania L4. Czy na sali jest psychiatra?
Jaki z tego morał? Idiotę spotkasz wszędzie.
Moje aktualne zwolnienie chorobowe umieściłabym gdzieś pomiędzy jeżeli chodzi o podejście lekarza. Na szczęście nikt nie proponował mi przychodzenia do gabinetu, bo sama nie wiem co bym zrobiła. Albo by mnie przytkało i nic bym nie odpowiedziała na taką głupotę albo użyłabym slangu powszechnie zwanego bluzganiem. Jedno wiem na pewno, nie po to zawiesiłam całe swoje życie, żeby bez potrzeby wchodzić do paszczy lwa ziejącego mi w twarz koronawirusem.
Zupełnie inne podejścia, ale są ludzie i ludzie, lekarze i lekarze, pacjenci i pacjenci.
Ja i bez koronawirusa miałam niezłe jazdy z lekarzami pierwszego kontaktu.. Szkoda słów, by to opisywać, ale ci, na których trafiłam nie powinni być w tym miejscu, w którym byli..
Zdawać by się mogło, że właśnie pracownicy służby zdrowia powinni najlepiej rozumieć powagę sytuacji – ale niestety nie zawsze tak jest. Jeszcze 2 tygodnie temu nasze miejscowe panie pielęgniarki bardzo sobie śmieszkowały z koronawirusa – aż dopóki nie zamknęli na głucho przychodni…Teraz chyba jest im mniej do śmiechu.